środa, 13 kwietnia 2016

Ateny, GRECJA - jak dotrzeć?



 Zaczynam od Grecji. Niezbyt to oryginalne, gdyż podobno wszystko się tam zaczęło. Przytrafiło mi się ogromne szczęście, że miałam miejscowego przewodnika. Pamiętajcie, tacy są zawsze o niebo lepsi od papierowego. Ja poleciałam na ślepo, wróciłam z jasnym widokiem na wiele spraw w swoim życiu. Kiedy zatrzymujesz się pośród gigantycznych, starożytnych kolumn, zdajesz sobie sprawę z tego, że na tej trawie dosłownie parę lat temu tliło się życie. Był to rynek, świątynia, teatr, stadion, whatever... Dla takiego powierzchownego umysłu jak mój, który stara się nie zagłębiać w żadne szczegóły, uwierzcie mi, był to szok. Oczywiście kolumn nie wolno dotykać, ale kto polakowi zabroni. Jeżeli się zastanawiacie czy warto odwiedzić Ateny, to nie wyruszajcie w drogę. Każdy kto na prawdę chce coś w życiu zobaczyć wie, że to absolutny MUST SEE i nie ma zlituj. Zastanawiać się możecie nad Ciechocinkiem albo Żarami. W Atenach trzeba być! 


Dzisiejszy post jest o tym jak do Aten się dostać. Kolejne będą o tym jak tam przeżyć i co koniecznie obejrzeć. Aktualnie mieszkam w Szczecinie, więc wszystkie kierunki na mapie wyznaczam stąd. Będę się starać zaokrąglać Szczecin do Polski, ale to tak jakby zaokrąglić Polskę do Europy. A przecież jest różnica czy lecimy z Madrytu, czy z Goleniowa. 


02.02.2016
Zaczynamy! 
Jest godzina pierwsza, być może druga. Raczej druga. Nie mogę ukryć podekscytowania na twarzy. Jadę jakąś niezbyt pachnącą taksówką na dworzec PKS. Sam taksówkarz nie bardzo wie gdzie nie jedziemy, więc muszę co chwilę sprawdzać Google Maps i go nawigować. Udało mi się kupić bilety na lotnisko w Berlinie (Berlin Schonefeld) za 19,99 zł w jedną stronę, po jakiejś promocji. Sporo ludzi już siedzi w busie. Jedynie kilka stopni na plusie nie zachęca do ckliwych pożegnań na zewnątrz, więc większość pasażerów siedzi przyklejona do telefonu. Ja nie mam do kogo zadzwonić. Przecież do cholery, jest DRUGA W NOCY! Pomimo to piszę smski z Natalią. Muszę poinformować, że żyję i mam się dobrze. Przed busem trwa huczna impreza. Najwidoczniej studenci z Erasmusa żegnają swojaków. Było ich z 20, w gruncie rzeczy wsiadła jedna dziewczyna i dwóch niezwykle głośnych chłopaków. Kierowca w końcu pogania grupę. Zaczynam liczyć ile jeszcze selfie zdążą zrobić. W sumie wywołuje to uśmiech na mojej twarzy, gdyby ktoś ode mnie wyjeżdżał, byłabym pierwsza do tego typu pożegnań. W końcu kierowca zapakował wszystkich. Ruszamy! Mijamy kolejne ronda Szczecina, a ja coraz bardziej nie mogę usiedzieć w fotelu. Na prawdę to robię! Jadę do Aten. Teraz już nie ma odwrotu. Wkrótce jak tylko opuszczamy miasto i żegnające nas neony moje oczy się zamykają. Budzę się dopiero na Berlin Tegel.

Prawie cały bus pustoszeje. Zostaję tylko ja, studenci z wymiany i jakiś starszy mężczyzna z przodu. Dalsza podróż przebiega szybko. Pół śpiąc, pół obserwując docieram na Berlin Schonefeld. Jest godzina 6, może 7. 

Lecę z RyanAir. Terminal D. Bilety kupione za około 20 Euro w jedną stronę. Wydaje się w porządku. Na wszelki wypadek mam ze sobą paszport, chociaż teoretycznie wystarczy dowód. Każdy kto był na Berlin Schonefeld wie, że lotnisko to zostało zrobione na złość turystom. Znalezienie terminalu D, który jest zupełnie oddzielnym budynkiem na samiutkim końcu, zajmuje mi jakąś godzinę. Wciąż mam duży zapas czasu, więc siadam na kaloryferze, nie daleko odpraw i otwieram kanapkę. W tym momencie podchodzą do mnie dwie azjatki. Średni wiek, mało sympatyczny wyraz twarzy, ogromne walizy. Ja z małym plecaczkiem. Podróżowanie z samym bagażem podręcznym jest ultra wygodne i o niebo tańsze. Mówią, że widziały, że tak jak one mam bilet w wersji mobilnej, w aplikacji RyanAir. Przytakuję z pełnymi ustami. Informują mnie, że jeśli ma się taki magiczny bilet, to nie trzeba czekać na odprawę, bo teoretycznie ma się ją już za sobą, w internecie. Dziękuję im, a one odchodzą. 


Idę na prześwietlenie (tak nazywam ten moment kiedy sprawdzają Twoje bagaże). Oczywiście jako świeżak nie mam pojęcia, że trzeba wyjąć komputer z plecaka. Bramka pika, a moja torba zostaje odrzucona do tunelu "zatrzymane". Łapie mnie stres. Dość sympatyczna pani celnik (bo są to celnicy, prawda?) każe mi ściągnąć buty i przesuwa po mnie to sprytne urządzonko niczym z filmów. Wszystko jest okej. Teraz pora na torbę. Jeszcze na bosaka lecę w kierunku pana przeszukującego moją torbę. Perspektywa, że zaraz moja bielizna wypadnie z ledwie domkniętego plecaka zbliża się nieuchronnie. 
- What's wrong? -pytam chyba troszkę zbyt śmiało.
- Computer. Do you have laptop? -oczywiście, że mam.
Wyciągam laptopa i ponownie przepuszczają mój rozwalony plecak przez x-raya. Ponowne spakowanie torby zajmuje mi wieczność. Minuty płyną bardzo wolno, a kolejni pasażerowie zdążyli już mnie zmierzyć wzrokiem. W końcu jakiś uśmiechnięty facet podaje mi buty, które z tego wszystkiego zapomniałam przy bramce. 
- Don't worry. It's normal. - rzuca szybko i odchodzi w pośpiechu. 
Normal, nie normal, mam to już za sobą. 


Siedzenia w samolocie są niewygodne. Poza tym miałam siedzieć przy oknie, a siedzę po środku. Koło mnie dwie kobiety. Matka z córką. Matka przy oknie w panice szuka pasów. Córka najwidoczniej na darmo próbuje ją uspokoić. Nie kłócę się o miejsce. Tu wyprostuję nogi, a widok i tak mogę podziwiać. Matka panikuje coraz bardziej, a przecież nawet nie ruszyliśmy. Podczas czytania instrukcji przez załogę kurczliwie trzyma swój blankiet z rysunkami "w razie W" jak ja to nazywam. Leciałam już wcześniej samolotem. Rysunki "w razie W" mam przestudiowane. Zakładam słuchawki i odpalam specjalnie przygotowaną muzyczkę. Samolot rusza. To mój ulubiony moment. Teraz nic się nie liczy. Żadna panikująca matka i jej bodajże Szwajcarska córka. Żadne siedzenia, nawet te bardzo niewygodne. Nie liczy się też mój strach przed tym co się stanie jak już wylądujemy. Nic. Tylko ja i wznoszący się samolot. 


Lądujemy planowo, a nawet przed czasem. Pogoda około 20 stopni. Słońce. Ja w płaszczu, szalu i swetrze pod spodem. Wysiadam i biegnę na autobus. Podobno na ten dzień zostały zaplanowane strajki komunikacji miejskiej, więc jeśli nie zdążę na autobus to muszę czekać do wieczora. A to mi się nie uśmiecha. W każdym kiosku po kolei próbuję kupić bilet. Każdy kiosk po kolei odsyła mnie do następnego. W końcu udaje mi się zakupić bilet za 6 euro w niebieskim kiosku. 6 euro na jakiś Evangelis Hospital (nazwa przystanku z całą pewnością jest błędna, ale sens został zachowany) autobusem X95. Nie ma rozkładów jazd. Kasuję bilet i ruszamy. Autobus nie zatrzymuje się na każdym przystanku. Trzeba koniecznie nacisnąć guzik STOP. Teraz to wiem. Wtedy nie wiedziałam. Jadę i podziwiam piękne drzewka oliwkowe, dziwne jak dla mnie domki i mnóstwo robaczkowych literek. Nazwy przystanków są napisane dwa razy. Raz dla Greków, raz dla mnie. Zbyt późno zauważam, że właśnie minęłam swój przystanek. Podpytuję współpasażerów. Dla ciekawostki powiem, że w Atenach jeżdżą polskie Solarisy. Brawo my! Jakaś kobieta radzi mi wysiąść na głównym placu miasta Syntagma ("konstytucja" po grecku, ale o tym w kolejnym odcinku) i wsiąść do metra. Tak robię. Metro nieczynne. Strajki. Dzięki Ci Grecjo za miłe powitanie.

Pójście na piechotę, nie wchodzi w grę. Za daleko. A jestem tam umówiona za 30 minut. W akcie desperacji wsiadam do taksówki. 
- Free? 
- Yes. Where are we going?
- Evangelismos Hospital.
Taksówkarz zaśmiał się z mojej wymowy (wciąż jestem pewna, że ani razu nie powiedziałam tego dobrze). Odstawił mnie na przeciwko, tuż przed pasami. 3 Euro z groszami. Chciałam dać napiwek. Stanowczo odmówił. Nalegać nie będę. Przepuścił mnie na pasach i jeszcze raz pokazał kierunek. Dotarłam. Jestem na miejscu spotkania. Ściągam dwutonowy plecak. Ściągam płaszcz i siadam na trawie przy przystanku, na którym byłam umówiona. Jestem. Jestem tutaj. Na prawdę jestem w Atenach? Zrobiłam to!


wtorek, 22 marca 2016

Nowe początki - nowe szanse

Poprzednia odsłona bloga miała ponad 130 postów, ponad 20 tysięcy wyświetleń i blisko tysiąca komentarzy. Wszystko poszło i dymem. Poszło z dymem już jakiś czas temu. Tak samo jak moja inspiracja. Wypaliłam się. Po prostu. 

Wracam tutaj, bo lubię pisać. Wracam z czymś, na co ostatnio złapałam zajawkę. Od roku jeżdżę, patrzę, podziwiam. Będę się chciała tutaj z wami podzielić swoimi opiniami, relacjami i potrzebnymi informacjami. Mam nadzieję, że każdy mój post będzie dla was oddzielną podróżą, która zainspiruje was do odbywania własnych.Tak więc, witajcie w moim wirtualnym dzienniku z podróży. Tym razem bez afiszu.

Pakujcie plecaki, zakładajcie wygodne buty  i chodźcie za mną. (: